TAM, GDZIE NIE MIAŁEM ADHD – O ZNACZENIU ŚRODOWISKA I KULTURY
—
“Czy możliwy jest zdrowy, połączony i czujący człowiek, który żyje i funkcjonuje w środowisku niezdrowym, zaprojektowanym na brak czucia i odłączenie?
Czy możliwe jest, aby urosło zdrowe warzywo w zanieczyszczonej ziemi pełnej chemikaliów, metali ciężkich, itp.? Nawet jeśli sadzone zostało i rośnie dziko i eko najbardziej jak się da?
Okazuje się, że i tak i nie. Tak, jest to możliwe, jeśli wcześniej stworzy się zdrową glebę i warunki w najbliższym jej otoczeniu. I jednocześnie… Trzeba stworzyć inną glebę (gdy stworzymy zdrową glebę w najbliższym otoczeniu, wtedy warzywo rośnie już w zdrowej glebie) – więc nie.”
—
—
Po powrocie z kilkumiesięcznego życia w rdzennej wiosce na małej wulkanicznej wyspie w Królestwie Tonga odkryłem, że mam ADHD.
Jak to się stało? Bo tam, w prostym życiu blisko natury, unormowanym naturalnymi limitami, rytmami i fizyczną pracą, praktycznie nie miałem objawów, które wybuchły w Polsce z wielką mocą.
I tak, miałem je też przed wyjazdem, ale ponieważ nigdy wcześniej nie doświadczyłem, że można ich nie mieć, były czymś normalnym. Były wodą, w której żyłem nie mając o tym pojęcia i z której zdałem sobie sprawę dopiero, gdy z niej wyszedłem i do niej na powrót wróciłem.
To doświadczenie potężnie zachwiało moje postrzeganie rzeczywistości i zwróciło moją uwagę w stronę środowiska, w którym żyjemy i jego znaczenia na nasz kształt i to, kim jesteśmy.
—
fot. po 5 miesiącach życia na Tongijskiej wyspie Tafahi i ucząc się tutejszego życia wśród rdzennych ludzi na dwa tygodnie zamieszkaliśmy na odludnym końcu (odludnej) wyspy, pijąc wodę ze zdobytych kokosów i jedząc miejscowe warzywa i upolowane przeze mnie kraby.
To my po tygodniu życia tam. Na tym zdjęciu najprawdopodobniej jesteśmy najsilniejsi, najpiękniejsi i najszczęśliwsi w całym naszym życiu.
Więcej o naszym pobycie na Tonga:
https://marcinszot.com/category/tonga/
—
Królestwo Tonga składa się z ok. 150 wysp rozsianych po czterech głównych archipelagach, z czego im większa wyspa i im dalej na północ, tym bardziej jest „ucywilizowana” (w sensie zaopatrzenia w technologię, produkty, struktury, zwyczaje i sposoby bycia i myślenia globalnych ludzi Zachodu). Podróż od stolicy na południu do najbardziej odizolowanych Wysp na północy (gdzie prom przypływał tylko raz w miesiącu, a potem jeszcze małą łódką przez ocean – tam mieszkaliśmy) była dosłownie jak podróż w czasie. Od poziomu życia pod wieloma względami zbliżonym do miasteczek wschodniej Europy (na dobre i złe) do wyludnionej wyspy bez prądu , samochodów, sklepów, zasięgu, itp. (kto miał „lepiej”? Nieobiektywnie ja wolałem zdecydowanie „dzikość” północnych wysp).
Mieliśmy dość niezwykły przywilej (niekoniecznie przyjemny) doświadczać nie tylko jak my sami zmieniamy się przemieszczając się z Wyspy na Wyspę, a potem z kontynentu na kontynent (cała podróż powrotna trwała prawie miesiąc) – dosłownie stając się innymi ludźmi w innych warunkach – ale też jak nasi gospodarze zmieniali się w innych ludzi, gdy podróżowali z nami aż do stolicy (tak akurat wyszło). Kim inni byli łowiąc ryby i kraby i piekąc je na żywym ogniu wiodąc swoje niełatwe życie i kim innym byli na innej wyspie, gdy jechali samochodem do sklepu, żeby kupić mięso w supermarkecie i smażyć je na kuchence, a potem siedzieć na Facebooku na smartfonie. (Dla wyjaśnienia: mieli pieniądze, bo zarabiali je całkiem niezłe ciężką pracą na odludnej wyspie i jednocześnie nie było tam na co je wydawać – i nie było zasięgu. Jednocześnie mieli liczne rodziny rozsiane po archipelagach).
Inni ludzie. Naprawdę inni. I to wszystko działo się w przeciągu mniej niż miesiąc, na przestrzeni 3 wysp!
Co to o nas mówi? Jak to świadczy o znaczeniu środowiska, w którym żyjemy?
—
Już po powrocie trafiliśmy na pracę Jinana KB (Niezależny badacz procesów poznawczych i uczenia się u dzieci w kulturach rdzennych w Indiach – https://www.jinankb.in/)
Mówi on o eksperymencie małżeństwa amerykańskich psychologów, którzy wzięli do swojego domu szympansa, aby był kompanem ich rocznego dziecka. Chcieli sprawdzić jak szympansie dziecko będzie zmieniać się w ludzkim domu. Po kilku tygodniach przerwali eksperyment, bo ich dziecko zaczęło się zachowywać jak szympans.
Dalej mówi o przykładach, gdy ludzkie dzieci realnie wychowywały się wśród zwierząt i przystosowały swoją postawę ciała i mowę (dźwięki) do świata tych zwierząt (akurat te informacje nie są sprawdzone). I że to nie działa w drugą stronę. Mimo tego, co czasami pokazuje się w filmach, czy opowiada w baśniach, wszystkie zwierzęta oprócz człowieka rodzą się z wdrukowaną matrycą tego, kim są. Pies jest psem, nie kotem. Tygrys tygrysem, sarna sarną i tak dalej. I możemy liczyć na to, jak na grawitację.
Natomiast człowiek – owszem ma limity, odnośnie tego kim jest i może być. Niemniej w zakresie tych limitów jest przestrzenią niezwykle rozległych możliwości. Na dobre i złe.
I wygląda na to, że o tym, w którą stronę to pójdzie, jaką możliwość urzeczywistni się w danym ludzkim ciele, sercu i umyśle, decyduje najbardziej środowisko, w którym ono wzrasta i żyje.
—
Jak się do tego ma kwestia rozwoju osobistego oraz teorii, że wszystko jest w naszych rękach? Że jesteśmy odpowiedzialni za każdy aspekt naszego wnętrza, świata wewnętrznego i możemy go dowolnie zmieniać bez względu na okoliczności, środowisko i przez to na nie wpływać?
Pytam, nie odpowiadam.
Jak się to ma w przypadku dzieci z bardzo przemocowych patologicznych rodzin, które tkwią w zamkniętym kręgu wykluczenia?
Jak się to ma w przypadku taniej siły roboczej z Bangladeszu wywodzącej się z wielodzietnej i wielopokoleniowej rodziny (gdzie osoba żyje dla rodziny i jednocześnie, gdy przestaje to robić, musi rezygnować z tych, których kocha najbardziej i wtedy albo jest niewolnikiem współczesności na budowie w Emiratach, albo staje się niewolnikiem konceptu indywidualzmu)?
I tak dalej i tak dalej.
Myślę, że to świetne pytania, z którym warto być.
Myślę, że jest możliwe stworzenie okoliczności, w których rzeczywiście te osoby mogą wziąć więcej odpowiedzialności za siebie i gdzie mogą stwarzać pozytywne zmiany w sobie.
Tylko że to wymaga… zmiany. No właśnie, zmiany okoliczności i przynajmniej częściowo środowiska. Nawet jeśli to oznacza , że co najmniej raz w tygodniu przez kilka lat ta osoba spotyka się w jakości relacji, która jest mocno inna niż ta, której ta osoba doświadczyła do tej pory.
Tak głównie działają terapie. Poprzez zmianę ( nawet jeśli tylko bardzo częściową) środowiska relacyjnego (i w ogóle jakiejś ważnej części środowiska).
I to działa. Tylko do jakiego miejsca? Jakie są tego realne limity? Jak daleko sięgają nasze możliwości uzdrowienia bez radykalnej zmiany środowiska i kultury?
Do jakiego stopnia nasza percepcja siebie i świata wokół i w ogóle wszystkiego (mam tu na myśli dosłownie KAŻDY aspekt życia, włącznie z rozwiązaniami, które tworzymy wobec wyzwań i problemów współczesności oraz obiektywem mikroskopu współczesnej nauki i jej metody badawcze i wnioski) jest ograniczona „wodą, w której pływamy całe życie, ale z której istnienia nie zdajemy sobie sprawy”?
I, przede wszystkim, czy realnie zadajemy sobie te pytania i realnie chcemy poznać odpowiedzi?
—
Czy możliwy jest zdrowy, połączony i czujący człowiek, który żyje i funkcjonuje w środowisku niezdrowym, zaprojektowanym na brak czucia i odłączenie?
Czy możliwe jest, aby urosło zdrowe warzywo w zanieczyszczonej ziemi pełnej chemikaliów, metali ciężkich, itp.? Nawet jeśli sadzone zostało i rośnie dziko i eko najbardziej jak się da?
Okazuje się, że i tak i nie. Tak, jest to możliwe, jeśli wcześniej stworzy się zdrową glebę i warunki w najbliższym jej otoczeniu. I jednocześnie… Trzeba stworzyć inną glebę (gdy stworzymy zdrową glebę w najbliższym otoczeniu, wtedy warzywo rośnie już w zdrowej glebie) – więc nie.
Przede wszystkim – co to znaczy „zdrowe”? Jak to określić? Zwłaszcza jeśli mówimy o psychice i o środowisku? Prawdopodobnie dla wielu z nas będzie to znaczyć coś innego i to samo pytanie jest na długą i dobrą rozmowę.
—
MONAR – Europejski fenomen
–
Niesamowitym przykładem tego, jak działa zmiana środowiska jest instytucja „MONARu” – europejskiego fenomenu w obszarze leczenia uzależnień.
W latach siedemdziesiątych XX wieku społeczeństwo polskie doświadczyło potężnej niemocy wobec plagi uzależnień młodych ludzi od narkotyków i alkoholu. Marek Kotański zaczął tworzyć zamknięte ośrodki dla osób borykających się z uzależnieniami.
Jakieś dziesięć lat temu miałem zaszczyt odwiedzić kilka takich ośrodków i prowadzić tam warsztaty (to doświadczenie opisuję w innym tekście – https://marcinszot.com/2017/11/06/monar-spotkanie-z-ludzmi/ ).
Program leczenia opiera się na filarach abstynencji, całkowitej zmiany sposobu życia (które teraz miało swoje stałe rytmy, zasady, opierało się na fizycznym ruchu, braniu odpowiedzialności oraz pracy dla miejsca, społeczności i innych) oraz na życiu w społeczności terapeutycznej opartej na radykalnej szczerości i dawaniu sobie informacji zwrotnych (tam pierwszy raz w życiu doświadczałem ludzi mówiących tak szczerze ze sobą).
Faktem jest, że na czas pobytu w ośrodkach, osoby zmotywowane w przeważającej większości żyły w abstynencji.
Różne są teorie, na ile te programy działają lub nie (w sensie utrzymania abstynencji po wyjściu z ośrodka – odsetek tych osób jest różny wedle różnych kalkulacji np. sporo mniej niż 30 proc).
Moja teoria jest taka, że cały program leczenia (choć sam w sobie genialny!) nie uwzględnia kontekstu kulturowego oraz tego, że narkomania i uzależnienia są jedynie objawem choroby społeczeństwa, do którego pacjent wraca po leczeniu.
(Dla przykładu: wracając do Tonga i rozkładu wysp – na północnym archipelagu, gdzie mieszkaliśmy i wioskowe struktury społeczne i rodzinne oraz tradycja były niezwykle silne, problem narkomani, przestępstw oraz trudnej młodzieży praktycznie nie istniał. W zerupeizowanej i “cywilizowanej” wyspy-stolicy problemy te były bardzo duże i zupełnie nie wiedziano jak sobie z tym radzić.)
To znaczy, że dla osób szczególnie wrażliwych (większość osób uzależnionych, które poznałem w ośrodkach i poza nimi właśnie takie są – szerzej pisze i mówi o tym Gabor Mate) żyjących w toksycznej i niesprzyjającej Życiu kulturze i konkretnym środowisku społecznym, jedynym rozsądnym wyjściem, żeby przetrwać oraz naturalną konsekwencją takiego życia, będzie uzależnienie lub inne zachowanie auto-destrukcyjne.
Fenomen MONARU polegał na tym, że radykalnie wyciągało się taką osobę z toksycznego środowiska i wkładało się je w inne, bardziej sprzyjające Życiu. I to działało! Na czas pobytu.
I tu jest coś, co moim zdaniem jest monstrualnym przeoczeniem, to znaczy, że zdaje się, że głównym celem leczenia jest dostosowanie osoby do w miarę normalnego funkcjonowania w społeczeństwie – w społeczeństwie, które same w sobie, w większości swoich przejawów jest toksyczne i jest głównym źródłem choroby uzależnionej osoby.
Czyli ma wrócić do samotnego mieszkania w bloku, nuklearnych rodzin, do wyścigu szczurów i komsumenckiego otoczenia, które wysysa duszę (i tak, na pewno część z tych osób będzie miała kreatywne prace i będzie zmianą w świecie, ale nie oszukujmy się, będzie to zdecydowana mniejszość).
—
OK, nawet jeśli to prawda, to co innego? Co innego mieliby robić? Jaki inny miałby być cel takich ośrodków? Skąd mieliby mieć ten inny świat, inne społeczeństwo, do którego mieliby wracać?
To pytanie osadzone w twardych realiach rzeczywistości, nie ma zbyt wielkiego pola manewru.
I to tylko uwydatnia biedę naszej obecnej sytuacji społecznej. Bo Ci ludzie NIE MAJĄ DOKĄD WRACAĆ, w sensie zdrowego społeczeństwa – gdy wracają ze specjalnie wygenerowanych ośrodków, które mają im dać im namiastkę zdrowego życia. Wracają do trochę lepszej wersji tego, co jest źródłem ich choroby.
Więc jak mają być zdrowi?
—
Czy my, osoby, które jeżdżą na warsztaty, ceremonie, wyjazdy, chodzą na terapie, jeździmy za granicę, czy prowadzą aktywistyczne życie, itp. Różnimy się jakoś specjalnie od pacjentów MONARU? Czy mamy gdzie wracać? A jeśli nie, to jakie to ma konsekwencje?
Być może trochę łatwiej nam wygenerować nasze mikro-światy, małe bańki w naszych domach, mieszkaniach – oazy czegoś zdrowszego w otoczeniu toksycznego środowiska współczesności (mam tu na myśli część ludzi, którzy realnie tworzą coś zdrowszego i zwykle nie wykracza to poza indywidualne życie, może parę, rodzinę bardzo rzadko).
I jednocześnie : gdzie są tego granice? Na ile możemy stworzyć sami dla siebie (i naszych dzieci!) zdrową glebę i wszystko, czego potrzebują do bycia „zdrowymi” (myślę, że „zdrowie” dla każdego z nas mogłoby wyglądać trochę inaczej)? Bez zdrowej kultury? Bez wioski? Bez stałego kontaktu z ziemią?
Ja myślę, że te granice są potężne, są tuż pod naszym nosem, jak mur Berliński, tylko, że na co dzień nie chcemy ich widzieć, bo to byłoby zbyt bolesne i nie wiedzielibyśmy, co z tym robić (bo co mamy z tym robić?! Kto to wie?!).
Myślę, że różnica jest taka jak pomiędzy egzotycznym zwierzęciem w zoo, które ma spory kawałek przestrzeni i całkiem niezłe warunki imitujące naturalne środowisko, a dzikim zwierzęciem żyjącym w swoim naturalnym dzikim środowisku.
Myślę, że nie możemy wrócić do tropikalnego lasu i dzikich lasów. Bo tych już nie ma.
Wierzę jednak, że możemy wychodzić z naszych złotych klatek imitujących Dom, uciekać z Zoo i razem podejmować pracę regeneracji naszych naturalnych środowisk i naszych naturalnych domów (naszych ciał, wspólnot, Ziemi – wszystkie wpływają na siebie nawzajem) po to, aby nasze dzieci, wnuki, a może prawnuki, mogły przy odrobinie szczęścia i naszej pracy doświadczyć kiedyś, jak to jest ŻYĆ zdrowo i wolno.
0 komentarzy do “TAM, GDZIE NIE MIAŁEM ADHD – O ZNACZENIU ŚRODOWISKA”